NMP - Matka pięknej miłości - Ks. Wojciech Rebeta
Polecamy cykl medytacji maryjnych ks. Wojciecha Rebety (SFD).
Miłość szuka piękna, jak szaty,
bez której wstydzi się pokazać |
Najświętsza Maryja Panna
MATKA PIĘKNEJ MIŁOŚCI
Drodzy Bracia i Siostry!
W tym roku mija 150 lat od objawień maryjnych w Lourdes. Św. Bernadetta Soubirous, której ukazała się Matka Boża, miała wtedy 14 lat. Dziewczynka m. in. tak opisywała swe pierwsze doświadczenie spotkania z Maryją przy grocie: „Nagle usłyszałam głośny szum, podobny do szumu burzy. Obejrzałam się na prawo, na lewo, lecz nic się nie poruszało. Pomyślałam, że musiało mi się wydawać. I wtedy ponownie usłyszałam taki sam szum jak poprzednio. Przestraszyłam się i wstałam. Odwróciłam głowę w kierunku groty. Z jej wnętrza wypłynął złocisty obłok, a tuż za nim wyszła jakaś Pani, młoda i piękna, niezwykle piękna, jakiej nigdy w życiu nie widziałam”.
Św. Bernadetta jeszcze nie raz będzie mówić później o wyjątkowym pięknie Najświętszej Dziewicy i tęsknić do spotkania z Nią. Także wygląd dziwczynki zmieniał się, gdy wchodziła w ekstazę. Jej spokojnie uśmiechnięta twarz oddawała błogostan i niewysłowione szczęście, które przeżywała widząc Niepokalaną. Raz tylko nagle zasmuciła się i dwie wielkie łzy spłynęły po jej policzkach. Powiedziała później, że powodem tego było chwilowe odwrócenie wzroku Pięknej Pani ponad jej głowę.
Mówimy o pięknie, bo wśród wielu tytułów, jakimi Kościół nazywa Maryję, pojawia się także ten dzisiejszy: Matka pięknej miłości. W tym pięknie, jak w świetle, chcemy przyglądać się zwłaszcza miłości małżeńskiej; zobaczyć jej cienie i blaski; dostrzec jaka jest i jaka powinna być. W szerszym znaczeniu możemy odnieść tę refleksję w ogóle do miłości międzyludzkiej.
Powróćmy do objawień w Lourdes. Zachwyt św. Bernadetty nad pięknem Maryi może początkowo wywoływać wrażenie, że oto mamy do czynienia z czymś ckliwym, ulotnym i w istocie nie przystającym do twardej rzeczywiśtości. Ale to pozór. Piękno Maryi, której brak sprawiał wręcz ból św. Bernadetcie, jest swoistą ikoną – obrazem o głębokiej treści, którą trzeba odsłaniać. Ta ikona odsyła do Boga, jako jej źródło. Jest wiele elementów tworzących historię objawienia w Lourdes, które symbolicznie wskazują na działanie Ducha Świętego: wielki szum, jaki słyszała Bernadetta, świeca w jej ręku i ogień, źródło ożywczej wody, które wypłynęło i wreszcie tajemnica imienia Maryi: Niepokalane Poczęcie. To wezwanie każe myśleć o Bogu, źródle życia, życia wiecznego, a więc zawsze doskonałego. Ekstatyczny zachwyt św. Bernadetty przywołuje na myśl doświadczenie św. Pawła, który wyraził je słowami: „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują” (1 Kor 2,9).
I
Mówimy o pięknie, bo w sercu człowieka jest tęsknota. Wielka tęsknota. Za dobrem, miłością, pokojem. Człowiek szuka spełnienia, ukojenia z powodu cierpień; chce poczuć harmonię i wyjść z chaosu. Tęsknota człowieka nie bierze się z niczego. Ona nie rodzi się z nas. Ona rodzi się z Boga, który ustami Chrystusa wypowie na krzyżu jedno, wielkie, dramatyczne „Pragnę” (J 19,28). Jezus w chwilę potem, jak zaznacza ewangelista, „skłoniwszy głowę, oddał ducha” (w.30). Skłoniwszy głowę, czyli spojrzawszy z góry na cały świat, i wszystkie pokolenia, przekazał w darze swego Ducha. Przekazał Ducha, który ożywia, uzdalnia; który jest pełen mocy, który jest silniejszy niż śmierć.
Jak ważne, żeby wiedzieć i wierzyć, że to sam Bóg się troszczy o człowieka; że to On pierwszy chce przywrócić radość w jego sercu. Radość, której czasem jest tak mało i której się nieustannie pragnie. Któż to lepiej wie, jak nie Matka. „Matka, która wszystko rozumie; sercem ogarnia każdego z nas”. Jest to Matka, która zna nędzę ludzkiego serca, ale zna także bogactwo serca swego Syna. I dlatego odważnie Mu mówi: „Nie mają wina” (J 2,3). Czyż tu nie objawia się macierzyńska troska Maryi, która nie zadowala się tylko tym, że jest Matką Jezusa? Jej serce szuka miłości dla tych, którym jej brakuje. A więc dla wszystkich. Macierzyńską troskę Maryi względem wszystkich ludzi Jezus ogłosi ostatecznie z wysokości krzyża. Wskaże Jej Jana, mówiąc: „Niewiasto, oto syn Twój” (J 19,26). W nim Jezus widzi każdego z nas i wie, że tak samo widzi Jego Matka. To, co zostało przypieczętowane krwią Jezusa na krzyżu, zostało zapoczątkowane winem w Kanie. Ale jedno i drugie jest jednością. Jak jedna jest Eucharystia Ostatniej Wieczerzy i Wielka Pascha od piątku śmierci do niedzieli zmartwychwstania.
Ta jedność sprawia, że możemy widzieć w winie z Kany moc samego Chrystusa Zbawiciela. To już nie jest zwykłe wino. To jest wino radości wytłoczone z owoców zwycięstwa życia nad śmiercią.
II
Kana to wesele. Początek nowego życia dla Pary Młodej. Jeszcze do niedawna narzeczeni, dziś złączeni ślubem. A zabrakło wina. Kana odsyła nas do rzeczywistości życia małżeńskiego. Tysiąca par, które uczą się wspólnoty; tej najściślejszej, bo 24 godziny na dobę. Jest to wspólnota najpiękniejsza spośród ludzkich i najtrudniejsza zarazem. Najpiękniejsza ze względu na pochodzenie i cel; ze względu na jej przeżycia, siłę doznań, które pozwalają przenieść małżonków poza siebie samych. A przekraczając ten próg w miłości sięgają nawet nieba. Jest też wspólnotą najtrudniejszą; czasem spotkaniem biegunów, których siła odpychania jest tak wielka, że przekraczają wtedy wzajemnie zupełnie inny próg; i nie jest to próg nieba. Wina brakuje. To znaczy brakuje Chrystusa. Brakuje miłości, która zdolna pokonać jest śmierć. Miłość międzyludzka więdnie szybko, jeśli jest tylko ludzka. Miłość ludzka, a przede wszystkim małżeńska domaga się źródła, z którego mogłaby czerpać swoją młodość, radość, entuzjazm.
Czego zatem potrzeba? Przede wszystkim wiary: że „Bóg jest miłością” (1 J 4,8), że Jezus tę miłość przynosi, że żyje On w Kościele. Tak proste, a zarazem tak wielkie. Tak proste jak słowa Jezusa do Piotra: „Wypłyń na głębię” (Łk 5,4) i tak wielkie jak ogrom ryb, które wtedy złowił, choć po ludzku ta wyprawa na morze nie miała żadnego sensu. Była to powtórna wyprawa. Piotr przecież łowił, ale doświadczył pustki. Łowił sam. Chrystus dlatego powie, w innym miejscu i czasie, swoim uczniom: „Beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15,5). Tej wiary potrzeba, by odnawiać nieustannie miłość. To znaczy, by codziennie podtrzymywać jej ogień, doglądając, czy jest wystarczająca ilość oliwy w lampie. O tej codziennej czujności nie wolno małżonkom zapomnieć, bo może się okazać któregoś dnia, że oto tylko pod jednym dachem mieszkają ze sobą razem, ale żyją osobno. I wtedy właśnie nie wolno pozostać samemu, to znaczy bez Chrystusa, bez wina, które ożywia. Jest śmierć, która definitywnie zabiera człowieka z ziemi, ale jest też inny rodzaj śmierci, tej, która potrafi ranić i zabijać każdej doby: przez słowo, albo przez milczenie; przez nieporozumienie, egoizm, zazdrość, pamiętliwość, brak wspaniałomyślności czy przebaczenia. Każde małżeństwo ma swoje specjalizacje w tym zakresie. Ale na te różne dramaty Jezus przynosi wino. Przynosi je spragnionemu człowiekowi, który sam z siebie nie potrafi wydostać się z otchłani.
Dla męża i żony są trzy zasadnicze punkty odniesienia, które pozwalają im kształtować swoje wspólne życie i w nich znajdować koła ratunkowe, gdy przyjdą kryzysy: sakrament małżeństwa, Ewangelia, wspólnota Kościoła.
Sakrament. Najpierw spojrzenie negatywne, ale ono czasem bardzo pomaga. Jeśli jest sakrament małżeństwa, to mówiąc obrazowo „klamka zapadła”. To nie jest czas na zastanawianie się, czy warto być ze sobą, czy nie. Sakrament to rzecz święta i nie wolno go naruszyć z tego względu. Jeśli bowiem dopuszcza się w myślach rozejście się, to przy kryzysie, sięgnie się szybciej do takiego rozwiązania, aniżeli innego. A jest to wówczas czas zmagania się z Krzyżem. Jedni go noszą, inni porzucają. Są krzyże osobiste, ale i są krzyże wspólne, małżeńskie. Bywa, że z tym miejscem umierania pozostaje tylko jedno z małżonków. Niech wsparciem będzie dla nich Matka pięknej miłości, którą w liturgii tej Mszy św., podczas prefacji, będziemy wychwalać jako „piękną w męce swojego Syna, odzianą w purpurę Krwi Jego”. Od strony pozytywnej sakrament jest źródłem łask. To nie jest zapis na papierze, czy ładna ceremonia w kościele. To studnia, z której małżonkowie jak ze źródła mogą i powinni czerpać. Trzeba do tej studni przychodzić codziennie. To oznacza, że Bóg zawsze chce małżonkom pomagać w ich wspólnocie. Potrzebują Go – dla siebie nawzajem – bo to także „wielka tajemnica wiary”. Małżeństwo, jego rozwój oraz trwałość jest cudem i dlatego naprawdę potrzebuje wiary.
Ewangelia. Jest autentycznym winem, które ożywia; w różny sposób. To głos co nastaje w porę i nie w porę (por. 2 Tm 4,2). Jest tu przymierze i miłość oblubieńcza. Jest mądrość, której nikt nie ośmieszy. Jest słowo, które nie da o sobie zapomnieć. Jest światło nadziei pośród tajemnicy. Jest w dal spojrzenie i obietnica zbawienia. Jest sens cierpienia. Jest wiara, że w każdym człowieku drzemie jakieś dobro i pewność, że Pan „nie złamie trzciny nadłamanej, nie zgasi ledwo tlejącego się knotka” (Iz 42,3). Małżonkowie, czy tak myślicie o swoim mężu, żonie? Może warto wejść razem, na nowo, na ścieżki Księgi Życia, by spotkać tam Pana – by spotkać tam siebie?
Wspólnota Kościoła. To jego nauka, ale przede wszystkikm konkretni ludzie. Świadkowie wiary, nadziei, miłości. To ich doświadczenie, dobre rady. To wspólnoty życia, różne grupy; to czas rekolekcji, wspólnych rozmów, spowiedzi. To wreszcie święci – ich życie i ich pomoc. Gdy Mojżesz modlił się o zwycięstwo swego ludu nad Amalekitami, to miał ręce wzniesione wysoko. Lecz słabł, a opuszczając ręce sprawiał, że nieprzyjaciele zaczynali odnosić zwycięstwo. Wtedy przyszli mu z pomocą jego brat Aaron i Chur, którzy podtrzymywali jego zmęczone ręce (por. Wj 17,8-16). Zwycięstwo przychodzi przez pomoc braci. Czasem trzeba przynieść wręcz chorego na noszach tak, jak uczynili to przyjaciele paralityka, którzy spuścili go przez otwór w dachu przed Jezusa. W ten sposób go uratowali (por. Mk 2, 1-12). Dlaczego nie dać sobie szansy?
III
W Biblii Wujka Adam i Ewa to mąż i mężyna. Jedność dwojga. Czy to w ogóle możliwe? Ile trzeba mieć zaufania, by odkryć swoją nagość? Tę nie tylko ciała, ale całej duszy? Są małżeństwa na szczęście, które są znakiem nadziei. Dla innych, że Bóg w nich wszystko może. Z pewnością do takich pięknych przykładów należą błogosławieni Alojzy i Maria Quattrocchi, obydwoje wspólnie beatyfikowani w 2001 r. To, co w ich życiu może być ważne dla wszystkich współczesnych małżeństw, to ukazanie, że świętość jest możliwa w zwyczajnych warunkach życia, a droga małżeństwa jest drogą zbawienia. Alojzy był adwokatem, Maria nie pracowała zawodowo, choć otrzymała wielostronne wykształcenie humanistyczne. Pobrali się w 1905 r. Mieli czwórkę dzieci. Przy ciąży z ostatnim dzieckiem wystąpiły poważne komplikacje i lekarze usilnie namawiali rodziców do aborcji. Maria z mężem równie usilnie się przeciwstawiali, całą ufność pokładając w Bogu. Narodzona córka dożyła 80 lat, przez całe życie okazując wdzięczność swoim ukochanym rodzicom. Troje ich pierwszych dzieci wybrało drogę powołania kapłańskiego i zakonnego. Nie dziwi to o tyle, że dom błogosławionych małżonków był pełen modlitwy, radości i służby. Alojzy był apostołem w środowisku harcerskim, Maria zaś pracowała w zarządzie Akcji Katolickiej, prowadziła katechizację kobiet, odwiedzała chorych w domach. Jan Paweł II wydał o nich świadectwo w takich słowach: „Inspirowani słowem Bożym i świadectwem świętych, ci błogosławieni małżonkowie przeżywali swoje zwyczajne życie w sposób nadzwyczajny. Wśród radości i trosk normalnej rodziny potrafili wieść życie o niezwykłym bogactwie ducha. Jego ośrodkiem była codzienna Eucharystia, z którą łączyło się dziecięce oddanie Najświętszej Maryi Pannie”.
Maryjo, Matko pięknej miłości, która odbijasz blask nieskończonej chwały Trójjedynego Boga, Tobie powierzamy mężów i żony, a także tych, którzy nimi się staną oraz tych, którzy w różny sposób są daleko od siebie. Nie mają już wina! Uproś u Twego Syna dar jedności ich życia, ażeby weselem stały się ich domy. Amen.