Miłość poza Bogiem? (1 J 5, 1-9) Niedziela Chrztu Pańskiego B

Doskonale znamy i często powtarzamy słowa Jana Apostoła mówiące, że kto nie kocha brata, którego widzi, nie może kochać Boga, którego nie widzi. Dzięki tym słowom z łatwością demaskujemy fałszywą pobożność, która deklaruje „miłość do Boga”, a równocześnie przyczynia się do codziennych kłótni, rywalizacji, nienawiści i nieprzebaczenia.

Ale w dzisiejszej lekturze Jan odwraca tę zasadę i mówi, że nie da się kochać brata, jeśli nie kocha się Boga. Jak autentycznie pokochać braci? Tylko kochając Boga. Tak więc świecki humanizm nie istnieje. Bez miłości do Boga nigdy nie będę kochał człowieka. I to co najmniej z dwóch poważnych racji. Bez doświadczenia, że jestem kochany, że życie jest darem od Ojca w Niebie, nigdy nie będę mógł za darmo ofiarować swego życia moim braciom, czyli po prostu ich kochać. Bez doświadczenia darowej miłości Boga moja miłość do bliźniego zawsze będzie interesowana w jakimś wymiarze. Po drugie bez doświadczenia miłości Boga nigdy nie będę w stanie uznać, że pragnienie miłości Boga oraz życie wieczne ofiarowane człowiekowi, stanowią najgłębsze spełnienie ludzkiej natury. Bez miłowania Boga miłość do człowieka zawsze ogranicza się do zaspokojenia wyłącznie doczesnych fizyczno-psychiczno-emocjonalnych potrzeb.

Dlatego przykra konstatacja, że w praktyce nie potrafię kochać braci, a często nawet tego nie pragnę, nie może być ograniczona do psychiczno-emocjonalnych uwarunkowań moje osoby. Każde doświadczenie trudności w relacjach z bliźnimi winno prowokować pytanie o moją miłość do Boga. Dwie Janowe zasady, czyli miłość do Boga widoczna w miłości do braci i niezdolność kochania braci bez miłości do Boga, spotykają się w tym samym miejscu. Pierwszą troską mojego życia społecznego, rodzinnego i wspólnotowego winna być … miłość do Boga. Bez niej nie potrafię zbudować relacji opartych na miłości. I nie chodzi o wzajemność tej miłości, ale o zdolność kochania także nieprzyjaciół. Jan wymaga od nas do wyjścia poza obszar emocjonalnych mrzonek typ „kochajmy się wszyscy jak bracia” i zmusza nas do poszukiwania realnej zdolność bezinteresownego oddawania naszego życia za innych.

Świat wrogi Bogu uczy nas skoncentrowania na samych sobie, na swoich potrzebach i pragnieniach. Poranieni w ten sposób potrzebujemy Dobrej Nowiny, nadziei na opuszczenie zaklętego kręgu egocentryzmu. Taką nadzieję daje nam wyłącznie wiara, bowiem „wszystko, co z Boga zrodzone zwycięża świat, tym właśnie zwycięstwem (…) jest nasza wiara”. Ta wiara nie rodzi się inaczej, jak z Boga, z uznania Jezusa za Syna Bożego i przyjęcia Go do swego życia. W uszach obeznanych z teologią brzmi to prawie jak banał. Przecież to nic innego jak prawa życia duchowego powszechnie wykorzystywane w głoszeniu Chrystusa. Ale ta teoria zmienia się w praktyczny problem, kiedy uświadomimy sobie dramatyczny rozdźwięk pomiędzy mówieniem o Jezusie, jako Panu, a praktycznym uznaniem Go, jako jedynego Pana, w obliczu doświadczonego lub wyrządzonego zła. Chciałoby się zacytować Pawła: „jestem cielesny, zaprzedany w niewolę grzechu. Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę - to właśnie czynię. (...) Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę.” Rozwiązania możemy szukać na drodze, którą wskazuje Jan. Jest to droga przyjmowania świadectwa: „Trzej bowiem dają świadectwo: Duch, woda i krew, a ci trzej w jedno się łączą.” Krew daje mi odpuszczenie moich grzechów, woda sprawia śmierć grzesznika, zmywając jego grzechy, od Ducha pochodzi nowe życie wierzących. Kochać Boga to codziennie wkraczać w przestrzeń tych wydarzeń, codziennie na nowo poznawać Jezusa odpuszczającego grzechy i posyłającego Ducha.

Trudność, aby doświadczyć mocy świadectwa Ducha, wody i krwi tkwi w tym, że nieustannie szukam wskazówek w stylu: co w takim razie powinienem zrobić? Codziennie przeżywam dramat nie-kochania moich braci i codziennie od nowa szukam rad, pytając: co JA MAM ZROBIĆ, aby nie rywalizować, nie atakować, nie krytykować, etc? Jan pisze o świadectwie ofiarowanym mi przez Boga, a ja się dopytuję, co JA MAM ZROBIĆ, aby wreszcie uwierzyć? Pokornie uznaję, że nie ma we mnie miłości do Boga i znów stawiam sobie i innym nieszczęsne pytanie: co JA MAM ZROBIĆ, aby Go kochać? Dlatego pozostaje mi uznać, że NIC NIE MOGĘ ZROBIĆ i pozwolić, aby Bóg mógł coś dla mnie zrobić. Pozwolić Mu, aby to On wlał w moje serce miłość do Niego i do braci. Sprawa wcale nie jest prosta, bowiem pozwolić działać Bogu, to umrzeć swoim ambicjom i aspiracjom, to wyzwolić się z poczucia zasług i należnych mi praw, to … narodzić się z Boga, a nie ze swoich ziemskich rodziców i z ich uwarunkowań, zranień, ambicji i oczekiwań.

ks. Maciej Warowny