Co po śmierci? Wierni zmarli i nasza modlitwa! - Ks. Robert Muszyński

Rozpoczął się miesiąc listopad, w którym częściej niż w innych miesiącach myślimy o zmarłych. W kościołach odbywają się modlitwy za zmarłych, tzw. wypominki, kiedy to odczytywane są imiona zmarłych wypisane na kartkach wspominkowych i najczęściej odmawiany jest w ich intencji różaniec. Dlaczego? Zróbmy krótką podróż na drugą stronę życia.
Jeśli wierzymy w zmartwychwstanie Jezusa, to wierzymy, że śmierć nie jest tylko historycznym skasowaniem naszego istnienia, ale jest równocześnie cudownym dla nas objawieniem suwerennej władzy Chrystusa, który znosząc ciemną stronę śmierci, stwarza z niej powoli świetlaną stronę swojego Życia. Chrystus w swej ludzkiej naturze promieniuje już jakimś nowym i niewypowiedzianym człowieczeństwem: człowieczeństwem drugiego Adama, który po to przeszedł przez naszą śmierć, aby móc wyrwać z jej szponów każdego z nas, jednego po drugim, wszystkich tych, którzy znaleźli się w jej bezlitosnej niewoli. Tak więc śmierć wywłaszczająca nas z siebie samych, nie wydaje nas nicości, życie nasze nie kończy się „grobową deską”, lecz wydaje nas naprawdę w ręce Pana.
Oczywiście, nie możemy Go oglądać od zaraz w szacie Jego chwały (to przywilej świętych), ale przeczuwamy Go jako obecność miłości, która nas bierze za rękę i podtrzymuje. Bylibyśmy skazani z pewnością na zagładę w odmętach świata, gdyby Go z nami nie było, teraz jasno widzimy, że w Jezusie Chrystusie i w Nim tylko samym – wszystko zostało stworzone i w Nim wszystko ma istnienie. Był więc obecny przy każdej śmierci, opustoszył wszystkie nasze piekła; On jest ową Nieskończoną Miłością, która bierze na siebie ciężar naszych najgorszych cierpień. Toteż przerażenie przed całkowitym zniknięciem, od którego absolutny Zwycięzca śmierci uwalnia nas na zawsze, robi teraz miejsce dla czegoś, co można nazwać gigantyczną skruchą. Skąd ta skrucha?
Ten Jezus – Niepojęta Miłość – którym może w czasie naszej ziemskiej wędrówki wzgardziliśmy, albo jeszcze gorzej – odrzuciliśmy Go –teraz w chwili naszej śmierci ukazuje się w blasku swej Prawdy. Św. Paweł tak to opisał: „Fundamentu bowiem nikt nie może położyć innego, jak ten, który jest położony, a którym jest Jezus Chrystus. I tak jak ktoś na tym fundamencie buduje: ze złota, ze srebra, z drogich kamieni, z drzewa, z trawy lub ze słomy, tak też jawne się stanie dzieło każdego: odsłoni je dzień /Pański/; okaże się bowiem w ogniu, który je wypróbuje, jakie jest. Ten, którego dzieło wzniesione na fundamencie przetrwa, otrzyma zapłatę; ten zaś, którego dzieło spłonie, poniesie szkodę: sam wprawdzie ocaleje, lecz tak jakby przez ogień.”
Prawda jest jak ogień, który oświeca i niszczy wszelki fałsz – bo doprowadza nas do odkrycia tego, co było dotychczas jakby za zasłoną. Ciało nasze, które do tej pory było ową zasłoną i dlatego potrzebna była wiara, żeby widzieć Pana, teraz już Go nie przesłania. Jezus Chrystus rozpoznany jest teraz jakim jest naprawdę. To On jest w rzeczywistości Fundamentem świata, Żyjącym na wieki, Źródłem życia, Najwyższą Miłością, Panem. Wszystko teraz znajduje swoje wyjaśnienie w Tym, który do tej pory był po prostu przeczuwany, upragniony albo, na odwrót, pominięty, a może nawet w sposób szalony odrzucony. Straszna będzie konfrontacja tego, kim byliśmy i jak żyliśmy z tym, co rzeczywiście istnieje i kim mogliśmy i powinniśmy być, bez możliwości uczynienia czegokolwiek, co mogłoby nas realnie zmienić, bo śmierć odebrała nam ciało, które dawało taką możliwość. Gdy już nie możemy „działać”, nie pozostaje nam nic innego jak tylko „cierpieć”. Jest to swego rodzaju owy rodzaj „umierania” – ponoszenie oczywistych skutków, że tak a nie inaczej żyliśmy na świecie. I tu znów ocala nas miłość Chrystusa, a w Nim i Jego Kościoła, wyrywa nas ona z rozpaczy, że nie zdobyliśmy się na miłość jaka być powinna. W nowym świetle widzimy teraz cenę agonii i Krzyża Chrystusa, dzięki nim przemienia On naszą nędzę w drogę przebaczenia mocą doskonałej skruchy. Jesteśmy teraz jak św. Franciszek spalani ogniem miłości, pożeranymi przez żal, że moje życie nie dorastało do Jego nieskończonej miłości. Będzie to oczyszczający ogień, który wypali w nas wszystko, co było ze słomy, z drewna, z kamienia, a nie ze złota miłości.
Z drugiej strony, ogniem miłości, który będzie nas trawił, będzie „szaleństwo” tęsknoty za Panem. Teraz wiem, że On jest Miłością, która jest sensem mego istnienia i która mnie wypełni. Za życia ziemskiego było we mnie zbyt mało miejsca dla Miłości i teraz „umieram” z tęsknoty by znaleźć się w Nim a On we mnie. Trzeba „dojrzeć” do zanurzenia się w Miłości, którą jest Bóg – „ogień pochłaniający” (Hbr 12, 29), trzeba „dojrzeć”, aby spojrzeć Jej w oczy i ocaleć.
To jest czyściec!
Jak ważna jest w tym momencie pomoc – pomoc Kościoła. My żywi możemy stawiać w tych miejscach, gdzie nasi bliscy zmarli byli daleko od Pana Krzyż Jego miłości, na którym zostało zatrzymane wszelkie przekleństwo. Modląc się możemy razem z Panem wypowiadać i nasze przebaczenie zmarłym, odpuszczać im i przekazywać ich w ręce miłosiernego Ojca. Jak ważne są nasze modlitwy i nasze odpusty – duchowe dary miłości – zyskiwane dla zmarłych. Sprawiają, że szybciej mogą spojrzeć Prawdzie w oczy i przyoblec się w Miłość.
Ks. Robert Muszyński, SFD